Wędrówka zapomnianym szlakiem Inków

Wyobraźcie sobie schody. Długie, kręte, niekończące się schody. Pną się do góry stopień za stopniem. I nie prowadzą na szczyt wieżowca, ani żadnego innego budynku.

Cała okolica pokryta jest gęstą mgłą. Skąd więc można wiedzieć gdzie prowadzą? Wiją się górskim terenem pośród głazów, traw i skał, pnąc w kierunku nieprzeniknionej mlecznej zasłony. Ale z każdym krokiem prowadzą coraz wyżej.

***

Dwa dni wcześniej wyruszyłem z Cusco do małej, górskiej wioski Huancacalle (Vitcos), z zamiarem przebycia rzadko odwiedzanego regionu Andów, aż do znajdującej się 50 kilometrów dalej - w linii prostej - wioski Cachora, gdzie znajdowała się najbliższa (patrząc od drugiej strony) droga jezdna.

Region ten jest (a przynajmniej był w 2014 roku) prawie nieodwiedzany przez turystów. A bardzo niesłusznie, bo jest zarówno piękny krajobrazowo, jak i bardzo licznie obdarzony pozostałościami inkaskiej kultury.

Pomimo istnienia w Vitcos zalążków infrastruktury turystycznej, prawie wszyscy i tak jadą tylko do Machu Picchu

Aby dostać się tutaj publicznym transportem, należy wziąć autobus z Cusco do Santa Maria (tej samej miejscowości do której jedzie się do Machu Picchu od tył, o czym można przeczytać: Machu Picchu po naszemu, czyli cebula i cud świata) - a następnie zbiorową taksówką dostać się już bezpośrednio do Huancacalle (Vitcos).

Przyjechawszy w nocy, postanowiłem się nie włóczyć po krzakach z namiotem, lecz znaleźć po bożemu jakąś kwaterę. Zgodnie z radą kierowcy, zapukałem do wskazanych drzwi.

- Nocleg jest?
- Jest - odpowiedziała mi starsza kobieta, o wyraźnie indiańskich rysach, widocznych mimo słabego oświetlenia

Przaśny, skromny pokój o prawie więziennym charakterze z wychodkiem na zewnątrz - ale było tanio. Na tłumy turystów i zaplecze turystyczne, nie ma co liczyć.

***

Kolejnego dnia zrobiłem zakupy spożywcze na następny tydzień. Kupiłem ryż, cebulę, pomidory i jajka. I trochę papierowych słodyczy (o smaku papieru toaletowego przekładanego kiepską, choć słodką masą).

Cóż za durnota! Teraz już się nauczyłem, żeby nie robić całych zakupów przed wyprawą górską w lokalnych, wiejskich sklepikach, gdzie najbardziej luksusowym towarem są jajka i masło.

Wybrałem się na zwiedzanie ruin znajdujących się na obrzeżach wioski. To inkaskie miejsce kultu - najbardziej znane pod nazwą White Rock oraz ruiny Vitcos - ostatniej stolicy Inków, o czym niewielu wie. Więcej o tych miejscach możecie przeczytać tu: The White Rock: in the footsteps of Hiram Bingham.

White rock 
Ruiny inkaskiego miasta Vitcos

Tak ważne miejsce i całkiem imponujące ruiny - a zamiast tłumu turystów, moim jedynym towarzyszem był kulawy pies z pobliskiej wioski...

Ostatecznie ruszyłem na szlak - czyli szutrową drogę, prowadzącą mniej więcej we właściwym kierunku. Pogoda nie sprzyjała ani trochę. Gęste chmury gęsto spowijały całą okolicę, zraszając niekiedy ziemię lekkim deszczem. Z racji na wysokość (Vitcos wznosi się 3 tysiące metrów nad poziom morza) - temperatura też nie była szczególnie przyjemna.

Wyruszyłem samotnie, z mapami zgranymi na tablet, nie wiedząc dokładnie jak się to skończy. Może uda mi się dotrzeć bez problemu do Choquequirao - mojego głównego celu. Ale równie dobrze może coś mnie zatrzyma, coś przeszkodzi.

Ale za to właśnie kocham przygodę - nie do końca wiadomo na co się trafi, co się przydarzy. To nie jest jak pójście do McDonaldu (do którego swoją drogą od 7 lat nigdy nie chodzę). Zamawiasz frytki. I masz frytki.

Po kilku godzinach marszu, może nawet połowie dnia, droga się zmieniła. Wcześniej jeszcze zdążyłem spotkać peruwiańską rodzinę z gromadką dzieci, przemieszczającą się z całym dobytkiem na kilku osłach - jak się później okazało, byli to jedyni ludzie jakich spotkałem w ciągu najbliższych dwóch dni.

Jak wspomniałem, droga się zmieniła. Pojawiły się schody. Z początku nieśmiało wyróżniały się z otoczenia, by jednak szybko zdominować okolicę swoim rozmachem. Czasami trochę zarośnięte, czasami gdzieś ukruszone, biegły jednak nieprzerwanie ku górze, w nieprzeniknioną mgłę.

Poczułem PRZYGODĘ.

Co czai się na końcu? 

Zbliżając się do kolejnego zakrętu, nagle zauważyłem majaczące we mgle ruiny. Podekscytowany zacząłem iść szybciej. Powoli zaczął się ukazywać zarys całej budowli.

- Zaginione pozostałości wieży strażniczej - pomyślałem - pewnie rzadko trafia tu jakiś turysta.

Ruiny, choć nie były najbardziej spektakularne, to zdecydowanie były najbardziej tajemnicze, spośród tych, które widziałem podczas wędrówki.

Wieża strażnicza przy szlaku
Mur z bliska

Podekscytowany jak dziecko, ruszyłem dalej. Gdzie zaprowadzą mnie schody? Wiedziałem, że prowadzą mniej więcej w pożądanym przeze mnie kierunku - ale co dokładnie spotkam na swojej drodze - o tym nie miałem pojęcia.

Najstromsze odcinki miały prawie 100% nachylenia (czyli 45° :)

W końcu altimetr wskazał 4,5 tysiąca metrów. To wysokość najwyższych alpejskich szczytów. Zrobiło się zimno. I biało.

 

Nagle, bez ostrzeżenia, po kilku bardzo stromych fragmentach - schody skończyły się. Byłem na przełęczy!

***

Pogoda skutecznie zniechęciła mnie przed próbą zdobycia pobliskiego pięciotysięcznika. Szybko ruszyłem w dół. 

Już po opuszczeniu strefy mrozu
Wijąca się wśród skał droga inków
Sam na sam z górami

Kolejnego dnia miałem dotrzeć do jedynej wioski na mojej drodze - Yanama, odcięta od świata osada leżała w dolinie, pośród andyjskich szczytów.

Takimi ścieżkami chodzą głównie miejscowi

Koło południa poczułem się wyraźnie gorzej. Marsz zaczął mi sprawiać trud. Wyraźnie szybciej się męczyłem. 

- To pewnie przez ten upał - pomyślałem.

Rzeczywiście pogodna pogoda oznaczała również konkretny skwar. Odpocząłem. Ale kiedy ruszyłem dalej, nie było poprawy. Czułem się zmięty. Co się ze mną dzieje? Przyłożyłem rękę do czoła. Ocho, coś gorące.

Termometr wskazał 37.8 stopni. Zmartwiłem się. Ale przynajmniej już wiedziałem, czemu jestem słaby. Zszedłem jeszcze na dno doliny, do rzeki i rozłożyłem namiot.

- Na dzisiaj koniec - zarządziłem w myślach.

W nocy było tylko gorzej - jeszcze wyższa gorączka. Ale postanowiłem spać - skoro tylko byłem w stanie.

A następnego dnia...

Obudziłem się jak nowo narodzony! Na szczęście. Ale trochę strachu się najadłem. Bo w przypadku cięższej choroby - samemu, pośród bardzo słabo zamieszkanych gór, byłoby kiepsko, co nie?

***

Za Yanamą rozpocząłem podejście na kolejną przełęcz na mojej drodze. Osiągnąłem ją już pod wieczór.

Widok z przełęczy

Na górze spotkałem pierwszych turystów na mojej drodze. Zmierzali z Choquequirao do Machu Picchu. Z przewodnikiem. Trochę pogadaliśmy, pozdrowiłem ich i zacząłem schodzenie.

- Dwie godziny i będę na dole - pomyślałem.

Poniżej 3000 metrów góry porośnięte są dżunglą

Słońce powoli zaczęło chylić się nad górami. Drobne, białe obłoki czepiały się delikatnie ośnieżonych i pięknie oświetlonych w zachodzącym słońcu wierzchołków w oddali. Ten widok dodał mi sił, ruszyłem szybciej w otchłań andyjskiej doliny.

Po kilkudziesięciu minutach trafiłem na otwór wejściowy do starej kopalni. Minas Victoria - widniał napis. Jak to zazwyczaj zdarza mi się w takich sytuacjach stanąłem przed wejściem walcząc ze sobą. Pokusa wejścia i szybkiej eksploracji chodnika była ogromna. Z drugiej jednak strony wiedziałem, że nie jest to najmądrzejszy pomysł - stara, opuszczona kopalnia, a ja sam pośród bezkresnych gór.

- Tak tylko kawałek... - nie wytrzymałem w końcu.

Kopalnia nie okazała się zbyt imponująca - poziomy chodnik prowadził wgłąb góry, wypuszczając niekiedy płytkie boczne odnogi. Główny chodnik też skończył się dość szybko. Ale biały nalot na skałach (może ktoś mi powie co to jest?) prezentował się ładnie.

Minas Victoria 
Rzeczony nalot

Słońce zaszło i mrok szybko opanował okolicę. Nie udało mi się zejść nawet trzeciej części trasy od przełęczy na dno doliny. Spojrzałem na mapę - okazało się, że to prawie 2000 metrów deniwelacji!

Kiedy rano osiągnąłem w końcu potok, szybko zanurzyłem swoje znużone i zakurzone ciało w baseniku rzecznym. Silny upał czynił to nawet przyjemnym, mimo chłodnej wody.

Przede mną został ostatni odcinek - podejście na przełęcz znajdującą się bezpośrednio nad Choquequirao. Spotkałem tutaj trzecią i ostatnią grupę ludzi, tym razem również byli to turyści z przewodnikiem, zmierzający stąd do Machu Picchu. Jakoś nie mogli uwierzyć, że wędruję samotnie i bez przewodnika, ale byli pod wrażeniem...

Idealnie równe zakosy ścieżki - czyżby wytyczali ją jeszcze Inkowie?
Kondor nad Andami
Noc wśród ruin

Choquequirao to jeszcze nieodkryty skarb. Można znaleźć o nim informacje w przewodnikach LP, lecz trudny dostęp, dwudniowym trekkingiem, znacznie ogranicza liczbę odwiedzających. Już dwa lata temu pojawiały się pomysły zbudowania tu kolejki linowej - o czym ze zgrozą gdzieś przeczytałem.

Wdrapawszy się na przełęcz, moim oczom ukazał się widok jak na zdjęciu poniżej. Od razu poczułem w sobie nowy zapas sił. 

Charakterystyczny ścięty wierzchołek w Choquequirao - prawdopodobnie miejsce kultu

Zastanawiałem się tylko na ile to będzie turystyczne miejsce.

- Pewnie będą bilety wstępu i będę musiał spać na kempingu - zmartwiłem się.

Jednak zbliżając się do ruin, szybko przekonałem się że jest zupełnie inaczej. Co prawda kilku turystów przechadzało się po ruinach w blasku wieczornego słońca, ale nie było mowy o tłumach, ani o biletach wstępu (choć to akurat mogło się zmienić na przestrzeni ostatnich dwóch lat).

A co to były za ruiny! Zobaczcie sami:

Zapadający zmrok szybko wygonił ostatnich turystów. Zostałem sam. Tylko ruiny i ja! O tym właśnie marzyłem. Uwielbiam pojawiającą się w takich sytuacjach mieszankę ekscytacji i lekkiego strachu. Niespiesznie zacząłem przechadzać się po ruinach obserwując błyski na horyzoncie - zwiastuny odległej jeszcze burzy. Szukałem odpowiedniego miejsca na namiot.

Czarne chmury przysłoniły księżyc

To była niesamowita noc. Sam pośród inkaskich ruin, zatopionych w peruwiańskiej dżungli. A w nocy burza. Takie chwile pamięta się na całe życie.

***
Tak prezentował się mój namiot rano

Kolejnego dnia zwiedzając Choquequirao, napotykałem się co krok na peruwiańskich archeologów, prowadzących tam wtedy jakieś intensywne badania. Pojawiło się też trochę turystów, lecz ich ilość nie przeszkadzała w napawaniu się urokiem tego miejsca.

Jedną z największych atrakcji ruin, bo dość unikatową, są ułożone z kamieni wizerunki lam, znajdujące się na tarasach poniżej głównej części miasta.

Lama (a nie Alpaka!)

Część tarasów nie była odkrzaczona, co bardzo ładnie pokazuje, w jakim stanie zastali miasto pierwsi odkrywcy. Zapewne niełatwo było go dostrzec z oddali.

Ścieżka wycięta wśród porośniętych dżunglą tarasów

Miasto znajduje się na krawędzi potężnego kanionu rzeki Apurimac - tak nazywa się górny odcinek Amazonki (a właściwie jej głównego dopływu - Ucayali).

Kanion rzeki Apurimac 
Ostatni rzut oka na ruiny

Ruszyłem w dalej - do cywilizacji wracałem drogą, którą przybywają do Choquequirao prawie wszyscy turyści. Ścieżka przypominała bardziej drogę i była uczęszczana. 

Do cywilizacji pozostało mi 30 km...
Tarasy w okolicach miasta

Trasa prowadziła początkowo skrajem kanionu, by ostatecznie zanurzyć się w jego czeluściach. Wszak cywilizacja leżała po drugiej stronie doliny. Dość szybko znalazłem się na dole, ale tam czekała na mnie niespodzianka!

Okazało się, że stara kładka jest zerwana, a nowa dopiero w budowie. Tymczasowo do przeprawy służył koszyk na linie - należało załadować się do niego z całym dobytkiem, a następnie przeciągając linę, dostać się na drugi brzeg.

Przeżycie dosyć osobliwe, zważywszy na to, że koszyk był mały i przy chwili nieuwagi dałoby się z niego wylecieć.

Apurimac - górny bieg Amazonki, najdłuższej rzeki świata
Budowa nowej kładki. BHP-owcy z Europy by się pieklili
Do czego można przybić znak, jak braknie słupa?

Przekroczywszy Apurimac, zostało mi tylko (albo aż) podejście na przeciwległe zbocza, do drogi do Cachory - bagatela 1500 metrów deniwelacji! Tutaj, podobnie jak na całym odcinku od Choquequirao, turystów było już sporo i istniała podstawowa infrastruktura turystyczna - proste noclegi, sklepiki z Coca-Colą, podwózka koniem, osłem, itp.

Ostatecznie następnego dnia rano osiągnąłem szutrową drogę, prowadzącą do wioski Cachora. Mniej więcej w połowie drogi udało mi się złapać auto na stopa, co zakończyło moją kilkudniową wędrówkę.

Droga do Cachory - widok wstecz, w kierunku z którego przyszedłem

Na koniec prezentuję mapę z zaznaczoną trasą i głównymi atrakcjami, gdyby ktoś z Was postanowił się wybrać w te okolice.

Mapę w pełnej rozdzielczości możesz znaleźć tu

Podsumowując - w 6 dni przeszedłem niecałe 100 kilometrów, co może świadczyć o sumie przewyższeń na trasie :) Znalezienie właściwej ścieżki nie było zbyt trudne, choć wymagało obycia w terenie nieprzystosowanym do turystyki. Jeżeli masz wątpliwości, czy dasz radę - zatrudnij miejscowego przewodnika.

Mogą zainteresować Cię również:
comments powered by Disqus